1-9 sierpnia 2014 r.
Dzień 1.
1 sierpnia 2014r. piątek
Nasza nowa przyczepka rowerowa może przetransportować 10 rowerów, więc reszta pojechała w częściach lub pociągiem. W pociągu do Warszawy (wyjazd 4.40) były zaledwie 4 uchwyty na rowery, ale po przesiadce, wagon do Suwałk był już przygotowany do transportu kilkudziesięciu. Suwałki, przez które przejeżdżaliśmy w następnych dniach najczęściej, zapamiętamy jako miasto hałaśliwe, które należy omijać! Dojazd na rowerach, (część grupy) do naszej kwatery w Błaskowiźnie (oczywiście na skróty)pokazał nam namiastkę tego, czego doświadczymy wkrótce na nieznanej Suwalszczyźnie. Jadąc, mijaliśmy (po lewej) bardzo liczne elektrownie wiatrowe (Kaszuby?) i bociany, bociany, bociany. Kwatery u p. Ciszewskich nad jeziorem Hańcza zadowolą nawet malkontentów. Mieliśmy do dyspozycji cały domek (18 osób), z kuchnią, jadalnią, łazienkami i garażem na rowery, za jedyne 35 zł za dobę. Była też sauna, z której jednak, głównie ze względu na pogodę, nie udało nam się skorzystać. Serdecznie polecamy Gospodarstwo Agroturystyczne J. Ciszewska; Błaskowizna 8 tel.: 087 568 34 61 lub 087 567 51 93; Miłym zaskoczeniem był też całkowity brak komarów i kleszczy; były za to setki much, którym wkrótce wypowiedzieliśmy chemiczną wojnę. Z Suwałk na kwatery było zaledwie 24 km, ale trasa narobiła nam ogromnego apetytu na następne wycieczki!
Dzień 2.
2 sierpnia 2014r. sobota
Poznawanie Suwalszczyzny rozpoczęliśmy od Puszczy Rominckiej. To jeden z najdzikszych obszarów leśnych w Polsce, z roślinnością typową dla lasów północnej Europy, a nawet tajgi. Żyją tu rysie, wilki, łosie, niezwykle dorodne jelenie, spotyka się także żubry i jest to (niestety!) jeden z najpopularniejszych terenów łowieckich. Cel naszej wyprawy wyznaczały trzy podwójne mosty (przypominające włoskie lub francuskie akwedukty), nieczynnej pruskiej linii kolejowej z początku XX wieku w Botkunach, Kiepojciach i Stańczykach. Trafiliśmy tam przez Żytkiejmy, a dalej wzdłuż granicy z obwodem kaliningradzkim, gdzie już 300 m od niej widniały tablice przestrzegające przed jej przekroczeniem. Po drodze były jeszcze dość znane cesarskie głazy Wilhelma II (jednego z najbardziej znanych morderców zwierząt, 70 tys. szt!) upamiętniające jego łowieckie „osiągnięcia”. Słynne akwedukty, zwłaszcza ten najmniejszy w Botkunach, dobrze ukryty w lesie i trudno dostępny podobał nam się najbardziej, choć nie bez trudu udało nam się go odnaleźć. Największy, aż pięcioprzęsłowy most w Stańczykach, mający 36,5 m wysokości i blisko 200 długości, to już dzisiaj uznana atrakcja turystyczna, która nie potrzebuje naszej reklamy. W przepięknym, momentami dziewiczym terenie, przejechaliśmy 100 km, o przewyższeniach 879m.
Dzień 3.
3 sierpnia 2014r. niedziela
Po dniu pełnym wrażeń, okrężną drogą, wybraliśmy się do Filipowa. Nie było wielu chętnych, bo upał doskwierał, a Hańcza kusiła. W jeziorze trzeba naprawdę uważać. Jest to najgłębsze jezioro w Polsce, a głębia zaczyna się od samego brzegu. Na szczęście nasi gospodarze zaoferowali nam czterometrowy brodzik, z którego nieco słabsi pływacy korzystali bardzo intensywnie. Do Filipowa jechaliśmy szosą, którą rzadko jeżdżą samochody, ale to też najlepiej świadczy o jej jakości. To małe miasteczko (z mapy spodziewaliśmy się więcej) z fragmentami XVI wiecznego układu urbanistycznego, zaciekawiło nas bardziej z powodu rzucającego się w oczy, może mało europejskiego, ale jakże swojskiego szyldu restauracji (patrz w galerii). W drodze powrotnej zboczyliśmy nieco z trasy by obejrzeć głazowisko w Bachanowie (rezerwat przyrody). No cóż, głazowisko wyglądało jak …. wielkie głazowisko; tysiące głazów na pofałdowanej wzniesieniami łączce. Chociaż niektórzy musieli sobie dokręcić kilkadziesiąt kilometrów, to oficjalnie pokonaliśmy 59 km, z przewyższeniami 430m. Upał ciągle doskwierał, a jezioro wciąż kusiło!
Dzień 4.
4 sierpnia 2014r. poniedziałek
Wiele obiecywaliśmy sobie po wyprawie na północ, na tzw. trójstyk (trzech granic: Polski, Litwy i obwodu Kaliningradzkiego) i do Wiżajnów, słynących z tradycyjnych regionalnych wyrobów. Osiągnęliśmy niestety jedynie cel drugi. Mimo widocznej na mapie, a także w GPS -ie drogi, w trudnym terenie dotarliśmy do ledwie ścieżki zarośniętej krzewami, coraz węższej z metrowej wysokości ostami i innymi wielkimi chwastami, zanikającej za chwilę w łąkę, a dalej były już tylko elektryczne pastuchy. Ponieważ nie było możliwości kontynuowania tym szlakiem naszej wycieczki, zawróciliśmy i trochę zniechęceni, zdecydowaliśmy się o udaniu się do Wiżajnów. Słynne, regionalne miejscowe wyroby, to przede wszystkim sery, wędliny, pieczywo i nie tylko … Popróbowaliśmy wszystkiego, a małoletniego gospodarza, pod nieobecność rodziców, zapewniliśmy, że wpadniemy tu na większe zakupy przed wyjazdem do Nałęczowa. Serdecznie polecamy Barbara Żeliszczak – Wiżajny ul. Suwalska 17A; tel. ( 87 ) 5688508, http://serywizajny.org.pl/ W Wiżajnach zatrzymaliśmy się jeszcze przy obelisku z płaskorzeźbą J. Piłsudskiego i w kierunku na Rutkę pojechaliśmy dalej. Od Becejłów szlak był coraz bardziej wymagający, do tego stopnia, że w pewnym momencie postanowiliśmy zawrócić do Gulbieniszek, mając nadzieję na jakikolwiek posiłek. Niestety, nie było gdzie zjeść, sił było coraz mniej i co gorsza kończyła się woda. Najkrótsza droga na kwaterę prowadziła przez Wodziłki więc tam ruszyliśmy. Dotarcie do Wodziłków było najtrudniejszym zadaniem podczas całej naszej wyprawy. Tereny na wschód od jeziora Hańcza przypominały nam nieokiełznaną cudowną Rumunię. Można tu pogadać z bocianami (piękne, w dużych ilościach)), nieco rzadziej z krukami, krowami (te szukały kontaktu), można też spróbować zaczepić czaplę … Nawet GPS co chwilę się gubił i było coraz trudniej. Piaszczysto-kamieniste stromizny, urozmaicone wielkimi wyrwami po gwałtownych ulewach, zarośnięta łąka, lub leśna ścieżka, to była piękna trasa. To w górę, to w dół, a gdy nasz słynny przewodnik się pomylił, to wracaliśmy. Nie zacytuję opinii wygłaszanych na jego temat. Ostatnie, najtrudniejsze wzniesienie, tylko dwoje z nas nie pokonywało spacerkiem. Ale na kwaterę wróciliśmy cali i zdrowi. Mniej szczęścia miała mieszkająca obok nas rowerzystka, która potwornie poobcierana, ze zdartą wręcz z twarzy skórą, musiała natychmiast zakończyć urlop. Współczujemy. 72 km nie imponuje, 743 m przewyższeń też nie musi, ale było naprawdę ciężko.
Dzień 5.
5 sierpnia 2014r. wtorek
Po wyczerpującym dniu postanowiliśmy zwiedzić najbliższą okolicę, czyli objechać dookoła naszą Hańczę i ewentualnie nieodległe jezioro Szurpiły. Do Smolnik, gdzie kręcono „Pana Tadeusza”, jak wraca do Soplicowa, było łatwo, ale dalej jak zwykle. Prawda, jest przepięknie! Zielono, pofałdowany bajecznie, malowniczy teren, wodne oczka, tutaj jeszcze cywilizacja przegrywa z naturą. Odwiedziliśmy park krajobrazowy Turtul, z urokliwym jeziorkiem i jeszcze raz, teraz bardziej świadomie przybyliśmy do Wodziłków. Miejscowość zasłynęła molenną Staroobrzędowców , czyli rosyjskich emigrantów nie uznających reform w kościele prawosławnym. Podobno zostało ich już dzisiaj zaledwie kilka rodzin, ale wciąż kultywują stare zwyczaje w drewnianej cerkwi. Nas czekało jednak wzniesienie, któremu wczoraj wielu z nas nie dało rady. Teraz, choć nie bez trudu, górę pokonaliśmy. To był kolejny, bardzo upalny dzień, dlatego zadowoliło nas 39 km z przewyższeniami 439 m i zdobyte wzniesienie. A po kąpieli w Hańczy uczestniczyliśmy w regionalnej, obfitej kolacji, którą najlepiej podsumowali nasi juniorzy, stwierdzając, że wreszcie pojedli!
Dzień 6.
6 sierpnia 2014r. środa
Aby zobaczyć cmentarz Jaćwingów, udamy się do Suwałk kolejnego dnia. W przewodniku czytaliśmy o wielu ciekawych miejscach na Suwalszyźnie, ale nie jest łatwo trafić do niektórych z nich (Dowiaciszki), a już do opisywanych tam obiektów, to trzeba mieć dużo czasu, wytrwałości i szczęścia. Chcieliśmy przede wszystkim objechać Wigry, a tylko przy okazji, po drodze zobaczyć historyczny cmentarz. Nad Wigrami widać już był trochę turystów, a w samych Wigrach nawet sporo rowerzystów, także czworonoga. Pod pokamedulskim klasztorem widzieliśmy pasjonata rowerowego pod gustownym parasolem, który zdaniem właścicielki przemierzył już na rowerze wiele kilometrów. Także w Wigrach, spotkaliśmy miejscowego przewodnika, który doradził nam jak najciekawiej podróżować nad Wigrami. Podążaliśmy zatem szlakiem prowadzącym nad brzegiem jeziora, czasem po kilkudziesięciometrowych podestach, nie omijając wież widokowych. Byliśmy zachwyceni! Będąc ciągle nad Wigrami, dotarliśmy do Czerwonego Krzyża. To była najpiękniej położona, na wzgórzu wieś nad tym jeziorem. Została całkowicie spacyfikowana przez Niemców podczas II wojny za pomoc udzielaną żołnierzom AK. Spacyfikowana do tego stopnia, że upamiętniający to zdarzenie krzyż, zawiera w swej artystycznej wersji tylko nieliczne przedmioty codziennego użytku, jakie ocalały. Mimo dość długiego dystansu, był to przyjemny etap, pokonaliśmy 102 km, o przewyższeniach 691 m, a wieczorem, cała grupa spotkała się nad jeziorem przy grillu, który dopełnił poczucia spełnienia.
Dzień 7.
7 sierpnia 2014r. czwartek
Cel mieliśmy tylko jeden. Dotrzeć do Dowspudy i spróbować wyobrazić sobie jak w ciągu zaledwie kilku lat swej świetności, mógł wyglądać wspaniały, jedyny taki na ziemiach polskich, pałac Ludwika Michała Paca. Do Bakałarzewa jechaliśmy szosą, dalej w górę Rozpudy, do Raczkowa już niekoniecznie. Obie miejscowości obchodzą właśnie 500-lecie swego istnienia. Ich założycielem był sekretarz Zygmunta Starego, Mikołaj Michnowicz – „Bakałarz”, który za swe zasługi otrzymał te ziemie od króla, co poświadcza miejscowy obelisk. Posiadłość generała Paca przemierzaliśmy z nostalgią i żalem. Po Powstaniu Listopadowym, pałac został generałowi odebrany przez cara (za czynny w nim udział) i doszczętnie zniszczony przez jego dygnitarzy w niespełna 50 lat. Z rozbiórki pałacu, car pobudował koszary w Suwałkach. Do dzisiaj w Dowspudzie, zachował się jedynie wejściowy portyk i narożna wieża, zwana Bocianią oraz … park. Powrót był pod wiatr z niewielkimi opadami deszczu, zwiastującymi zmianę pogody. Przejechaliśmy, głównie po asfalcie, 96 km o przewyższeniach wynoszących 503m.
Dzień 8.
8 sierpnia 2014r. piątek
Według pierwotnego planu miał to być pierwszy etap naszej wyprawy na Suwalszczyznę. Najdłuższy i najtrudniejszy. Szczęśliwie został na koniec, a po dotychczasowych doświadczeniach jeszcze go trochę okroiliśmy. Sejny! Do Smolanów było łatwo i przyjemnie, nawet upał nie dokuczał. Ale następne kilkanaście kilometrów, to delikatnie mówiąc trudny odcinek. „Litewska” czołgowa – bo ubita jakby gąsienicami – droga, najczęściej pod górę, błądzenia, nawroty i coraz bardziej odczuwalny brak wody, dały nam się mocno we znaki. Dowiaciszki wprawdzie znaleźliśmy, ale na szukanie drewnianego dworku nie mieliśmy już ochoty. Na marginesie warto dodać, że tutejsze miejscowości mają dwojakie nazwy, w języku polskim i litewskim. Kilka godzin spędzonych na tym pustkowiu trochę bolało, ale i tak mieliśmy szczęście. Kilka minut po tym jak zatrzymaliśmy się w Sejnach na obiad, rozpętała się półtoragodzinna burza. Jej efekty zobaczyliśmy w drodze powrotnej. Nieprzejezdne nawet dla rowerów drogi, objazdy, pozrywane dachy. Wracając w nieustannym deszczu, na kwaterę dotarliśmy wieczorem. Suwalszczyzna pokazała nam wreszcie swoje surowsze oblicze. W tym czasie druga nasza grupa, zdecydowała się na poszukiwanie cmentarza Jaćwingów. Jak się później okazało, poszukiwania zakończyły się sukcesem. Był to najdłuższy etap liczący 108 km, o przewyższeniach 727 m.
Dzień 9.
9 sierpnia 2014r. sobota
To już koniec. Po krótkim wypadzie do Wiżajnów po lokalne produkty, został tylko powrót do Suwałk. Znowu bociany (coraz doroślejsze), znowu ,ale teraz po prawej, wiatrowe elektrownie, znów hałaśliwe Suwałki i odjazd do domu. Suwalszczyzna to kraina wymarzona dla rowerzystów. W ciągu kilku dni przejechaliśmy łącznie 620 km o całkowitym przewyższeniu 5 km, ale najważniejsze, poza niezapomnianymi wrażeniami, było to, że wszyscy cali i zdrowi powróciliśmy do Nałęczowa.
GALERIA