31.07 - 7.08.2015 r.
31.07. piątek
Na tę rowerową wyprawę zdecydowało się tym razem zaledwie 12 członków naszego Towarzystwa. Mniejsza, 4-osobowa grupa ma najtrudniejsze zadanie przetransportować do Brześcia przyczepkę z 12-ma rowerami, więc wyrusza ok. 2 w nocy. Większa, o 6.02 korzysta z transportu kolejowego do Terespola by następnie przekroczyć granicę Elektryczką. To prawdziwe cudo! Hermetyczna, metalowa puszka z drewnianymi oknami, unieruchomionymi dodatkowo kilkucalowymi gwoździami. Nie narzekamy, w końcu nie jedziemy na Sybir a podróż trwa tylko kilkanaście minut. Granica to całkiem inna historia, ale gdy chłopcy jadący samochodem wykonali jakoś?! swoje zadanie, nas już nikt nie kontrolował i przepuszczał tak jakbyśmy mieli dyplomatyczne paszporty. W Brześciu szukamy się, może godzinkę, może dłużej, ale po 15 (po przesunięciu godziny do przodu) siadamy wreszcie na rowery. Do Kobrynia mamy ok. 70km. Trzeba zaznaczyć, że wyprawa na Białoruś ma wybitnie objazdowy charakter, więc nasze wybory tras są ograniczane koniecznością dotarcia na umówiony nocleg, najlepiej razem z kolacją. Dlatego z wielkim żalem rezygnujemy ze zwiedzania Brześcia. Przyjedziemy tu wkrótce, na pewno. Omijając główne drogi, kierujemy się na wschód do Zbirogów, gdzie podziwiamy drewniane cacko – maleńką pomalowaną na błękitno cerkiewkę z 1610r. Niestety, tylko z zewnątrz. Podobnie w Zdzitawie, gdzie znajduje się najstarsza na Polesiu cerkiew z 1502. Oczywiście także niebieska. Ten piękny kolor zainspirował Kubę trochę politycznie; Bluekaszenka przypadło nam do gustu. Spiesząc się na nocleg, na wyjeździe z Kobrynia, końcówka naszej kolumny mija skrzyżowanie na czerwonym świetle. Niewidoczna dotąd milicja pojawia się natychmiast. Nie dyskutujemy, mandaty po mniej więcej 50zł są minimalną karą. Białoruskich milicjantów więcej nie dostrzegliśmy, ale też jak nigdy wcześniej nie złamaliśmy żadnego przepisu! Na nocleg w Pietkach docieramy po 20. To za PRL-u był pracowniczy hotel Energopolu, niegdyś potężnej firmy budującej za naszą wschodnią granicą m.in. gazowy rurociąg. Bilans dnia to dwie złapane gumy przez Gabrysię i 69 przejechanych km.
1.08. sobota
W planach to najtrudniejszy, ale i najciekawszy etap. Zakoziel, z kaplicą grobową Orzeszków, Wołowiel z cerkwią św. Jerzego, Nowa Papina z cmentarzem Powstańców Styczniowych i…….. jest pewien problem. Skuteczny wczoraj samochodowy nawigator nie chce się uaktywnić. Z jedyną polską mapą i wielkim optymizmem ruszamy na wschód. Mapa szybko okazuje się nieprzydatna. Za to Białorusini są nieprawdopodobnie życzliwi. Nie mogą nam pomóc, bo rzadko wybierają się poza swoje opłotki. Ale ugościć potrafią najlepiej! Zaglądamy do ich domostw, zaprzyjaźniamy się, robimy zdjęcia. Na drogę dostajemy wielki słój świeżo zakiszonych ogórków i miejscowy specjał o objętości ok. 1/2litra. Zabytki to jednak nie wszystko! Błądzimy, decydujemy, że tylko „ekipa samochodowa” spróbuje odnaleźć interesujące nas miejsca. To właściwa decyzja, bo mamy przynajmniej fotki. Jeszcze przeprawa promem po kanale /zgodnie z rozkładem jazdy/. Do Janowa po przejechaniu 110km dotarliśmy po 20. Janów Poleski to miejsce kaźni, wyniesionego dzisiaj na ołtarze Św. Andrzeja Boboli. Nocujemy na strychu kościoła. Gospodarzem jest bardzo sympatyczny i oddany swojej misji ks. Paweł, z którym chcielibyśmy utrzymać kontakt. Nasze rozmowy mogłyby trwać bardzo długo, ale następnego dnia nie ma odpoczynku.
2.08. niedziela
Niedzielna msza jest o godz.10. Jesteśmy wyróżnieni gdyż wiele słów ks. Paweł, w obecności wiernych kieruje wprost do nas. Drugim punktem dnia jest Południk Struvego w Laskowiczach. Ten rosyjski astronom wyznaczył 265 punktów pomiarowych od Mołdawii po Norwegię służących dokładnym pomiarom kształtu i rozmiarów ziemi. Południk Struvego to jeden z czterech obiektów na Białorusi wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Po kilku bezskutecznych próbach zdobycia informacji, o lokalizacji punktu pomiarowego, trafiamy wreszcie na mieszkankę Laskowiczów, która także na rowerze podejmuje się wskazać nam poszukiwane miejsce. W ten sposób trafiamy na środek rzepakowego ścierniska gdzie 200 lat temu działał słynny astronom. Przed Motolem, zbaczamy jeszcze do wsi Osownica, w której Struve oznaczył kolejny punkt pomiarowy. Nie decydujemy się jednak na 1,5 km wędrówkę po zaoranym polu zadowalając się jedynie jego obserwacją. I znów zaliczamy miłe spotkanie z mieszkankami Osownicy. Ich życzliwość i otwartość robi na nas ogromne wrażenie. W Motolu zaplanowaliśmy obiad. Jakież było nasze zdumienie, gdy w jedynym miejscowym barze, w porze obiadowej zaczyna się właśnie …… dwugodzinna przerwa obiadowa!? Obsługa uległa jednak naszym prośbom i mogliśmy posilić się odgrzanym w mikrofali ciastowym pierogiem z mięsem lub kapustą. Motol słynie z dorocznego międzynarodowego festiwalu kulturalnego rejonu brzesko-janowskiego. Niestety dopiero za tydzień. W Mołodowie trafiamy jeszcze pod cerkiew Wniebowstąpienia Pańskiego i pędzimy do Pińska. Tutaj mamy po raz pierwszy przyjemność spotkać się z naszym „opiekunem” ks.Tadeuszem. Po kolacji w Seminarium Duchownym mamy jeszcze czas na spacer wzdłuż Piny. Przejechaliśmy tego dnia 75km.
3-4.08 poniedziałek-wtorek
Byłoby fajnie poczuć „Polesia Czar”, ale do Dawidgródka jest 80km a chociażby do Stolina ponad 50km. To zbyt daleko. Plany ograniczamy do zanurzenia nóg w Prypeci, co też nie było łatwe, gdyż rzeka jest w tym rejonie nieprzystępna, z urwistym i błotnym brzegiem. Wracamy do Pińska na coś w rodzaju obiadu, ale na zwiedzanie miasta a przynajmniej spacer po głównym placu Lenina znów nie ma czasu. Uzupełniamy w bankomacie portfele i wyjeżdżamy do Łahiszyna. (Na marginesie prawdą jest, że podróże kształcą; gdy w kantorze, w Brześciu wymienialiśmy walutę po 3,90zł za 10.000BYR uznaliśmy, że na Białorusi nie jest tanio, ale gdy przyszło obciążenie za białoruskie ruble pobrane w bankomacie okazało się, że te 10.000BYR kosztuje zaledwie 2,55zł. A to jest już tanio!) Kolację i nocleg mamy w bardzo dobrych warunkach, w Domu Miłosierdzia Bożego. To ostatnie przedsięwzięcie ks. Tadeusza jest domem opieki dla starszych, chorych czy samotnych ludzi, domem zarządzanym i prowadzonym, na co dzień przez Białorusinów. Mamy dużo czasu na nawiązanie bliższych kontaktów tak z personelem jak i z pensjonariuszami gdyż nasz pobyt w Łahiszynie musimy przedłużyć o jeden dzień. Na szczęście jest to możliwe. Temperatura powietrza rośnie z dnia na dzień. Wtorek wykorzystujemy na odpoczynek, kąpiel w jeziorze i obserwacje codziennego życia mieszkańców. Przejeżdżające samochody, zwłaszcza te ciężarowe są poobijane, czasem z elementami drewnianymi, ale sprawne. Rozmawiamy z ludźmi, pytając m.in. o osobę płk. Tomiłowa, bo tak nazywa się ulica, przy której mieszkamy. Sporej postury Białorusin z nieskrywaną niechęcią rzuca nam krótkie: eto krasnaja morda! Wiemy wszystko! Białorusini język polski rozumieją świetnie, choć rzadko po polsku mówią. W każdym razie rozumiemy się doskonale posługując się jakąś nieokreśloną mieszanką wschodniej słowiańszczyzny. Co innego nasi nastolatkowie. Bilans dwóch dni to 45 i 8km.
5.08. środa
Przejazd do Iwacewicz nie przewiduje żadnych dodatkowych atrakcji. Ot, musimy przemieścić się w inne rejony Białorusi. Tylko ten upał staje się coraz bardziej dokuczliwy. Chociaż drogi są pierwszorzędnej jakości to zupełnie pozbawione cienia. Rzadko też trafiamy na wioskę ze sklepem w celu uzupełnienia szybko ubywających nam napojów. Ochłody postanawiamy poszukać w mijanym jeziorze. Niestety jezioro w tym upale cofnęło się o kilkadziesiąt metrów, odsłania najpierw piasek a później ciemną maź, błoto. Docieramy do chłodnej wody, ale kąpiel nie jest możliwa. Radek, który pierwszy wbiegł do wody na głębokość kolan poczuł miękki, wciągający w głąb muł; to bagno. Brodzimy w wodzie po kostki, następnie fundujemy sobie krótkie poleżenie na plaży w cieniu nielicznych drzew i jedziemy dalej. Przystanek w jakimś wiejskim sklepie potwierdza, że Białorusini powszechnie korzystają ze środka transportu, jakim jest rower. No, może z tą różnicą, że nie służy tu celom turystycznym a wszystkim innym, np. transportowym. Widzieliśmy jak na ramę roweru załadowane zostały cztery worki cementu. W Iwacewiczach wita nas ks. Janusz. Oddaje nam do dyspozycji wszystko, czym dysponuje; wygodne pokoje, kuchnię, jadalnię i znika by wypełniać swoje obowiązki, których rzeczywiście ma tutaj nie mało. Wieczorem znajduje jeszcze czas by dać nam cenne wskazówki na następny dzień i kontakt do p. Ireny w Kosowie Poleskim. Przejechaliśmy w środę 74km, ale upał staje się już po prostu nieznośny.
6.08. czwartek
Do Kosowa ruszamy po godz.10 w pełnym składzie. Z p.Ireną spotykamy się w kościele Św.Trójcy. Ta blisko 90-letnia Polka jest nieprawdopodobnie żywotną osobą. Ma wiele do powiedzenia o Kosowie, o kościółku, o Białorusi, o Kościuszce… . Moglibyśmy słuchać długo, ale czas w drogę. Uzupełniamy bidony świeżą studnianą wodą, p. Irena wsiada na rower i wyprowadza nas na rogatki Kosowa wskazując drogę do Kościuszków. Dworek Kościuszków, gdzie w 1746r. urodził się Tadeusz jest doskonale utrzymanym obszarem muzealnym. Są tutaj mundury, broń, odznaczenia, dokumenty, odnowione izby z przedmiotami codziennego użytku a także reklamowe foldery(!) i bilety wstępu!!! To wyjątkowej jakości muzeum, którego budzący zachwyt stan, być może tłumaczy znajdujący się na posadowionym obok głazie napis w języku białoruskim: Tutaj, na uroczysku Mereczowszczyzna urodził się Andrzej Tadeusz Bonawentura Kościuszko. Wielki syn białoruskiej ziemi, który następnie został bohaterem narodowym Polski i Stanów Zjednoczonych oraz honorowym obywatelem Francji. W Kosowie rozstajemy się z Darkiem i Jarkiem, którzy wrócą do Iwacewicz po samochód. Mamy świadomość, że woleliby podróżować rowerem a mają do wykonania nieciekawą robotę. Dojeżdżamy do Rużany. Okazała, gruntownie odnowiona brama, której ozdobą jest kartusz herbowy Sapiehów jest jedyną oznaką dawnej świetności rodu. Za bramą rozciąga się rozległy dziedziniec, kiedyś zabudowany, tworzący zamknięty czworobok, dzisiaj wykorzystywany przez miejscowych do wypasu kóz. Oczami wyobraźni widzimy tamtą potęgę Rzeczypospolitej! W miejscowej stołówce zjadamy jedyną, co do rodzaju dostępną jeszcze zupę i jedziemy dalej. Do Prużany czeka nas już tylko beznadziejnie prosta, wielokilometrowa droga w potwornym upale. Tutejsze szosy są naprawdę dobre, ale nawet, gdy jedziemy przez las nie udaje nam się znaleźć odrobiny cienia. W Prużanach za sprawą ks. Jacka mamy nocować po 2 lub 3 osoby w prywatnych domach lub mieszkaniach. Gospodarze czekają na nas w kościele. Trafiamy na różne warunki, ale nikt nie może narzekać na brak gościnności. Znowu jesteśmy pod wrażeniem! To wspaniali ludzie, którzy goszczą nas z uśmiechem i z dobrego serca. Ten etap liczył 92km i był naprawdę wyczerpujący. Późnym wieczorem na wspólnej naradzie decydujemy się jechać następnego dnia do Brześcia z celem powrotu do Polski.
7.08. piątek
Nasza wczorajsza decyzja wynikała z poważnych obaw o skuteczne w takim upale dotarcie na rowerach do Brześcia (115km) w dodatku przed godz.15 i po przebyciu formalności celno-paszportowych załapanie się na ostatnią tego dnia Elektryczkę do Polski. Punktualnie o godz. 8.30 zbieramy się pod kościołem w Prużanach, pakujemy na przyczepkę bagaże i na rowerach udajemy się na odległą o 12km stację kolejową. Docieramy na stację 5 minut przed odjazdem pociągu, ale okazuje się, że na 5 minut przed odjazdem pociągu bilety nie są sprzedawane. Koniec, kropka. Co by nie mówić przestrzeganie przepisów na Białorusi zaczyna nam imponować. No, bo czy nie tak powinno być? Na następny pociąg nie narzekając czekamy 2 godziny. Rowery pakujemy na przyczepkę i odtąd podróżujemy tylko pociągami. Najpierw mamy okazję przewieźć się supernowoczesnym, komfortowym i punktualnym pociągiem. Może trudno w to uwierzyć, ale to prawda! Nie to, co w Polsce. W Brześciu służby graniczne nie stwarzają nam żadnych problemów. Elektryczkę trzeba jakoś przeżyć, bo alternatywy nie ma żadnej. Na pociąg w Terespolu odjeżdżający do Lublina spóźniamy się 10-15 sekund, ale konduktor wstrzymuje odjazd umożliwiając nam dalszą podróż. To były te złote sekundy jak określił je nasz najbardziej doświadczony podróżnik Jacek.
Białoruś nie posiada bogactw naturalnych, więc jest raczej krajem biednym. W jakimś sensie -za sprawą Prezydenta- czas się tutaj zatrzymał tworząc swoisty rezerwat im. Leonida Breżniewa. Za to jest tu bardzo czysto, bezpiecznie i spokojnie, zupełnie inaczej niż na Ukrainie. Szkolnictwo i służba zdrowia są bezpłatne a świadczenia społeczne wspierające przede wszystkim rodziny wielodzietne wysokie. Białorusini chwalą swojego prezydenta, Białorusinki obdarzone są niespotykaną gracją, wszędzie zdecydowanie dominuje kolor niebieski a pedały są tylko w rowerach. Życie płynie tu wolniej, jest na pewno inaczej, ale czy pod każdym względem gorzej? To zależy, co w życiu ceni się najbardziej.
Na rowerach, po pięknej, dzisiaj białoruskiej ziemi przejechaliśmy ok. 500km. Przez minione 10 lat rowerowego podróżowania z taką życzliwością ludzi nie spotkaliśmy się nigdzie. Naszej wyprawy w takim wymiarze nie byłoby gdyby w Nałęczowie nie pojawił się ks. Stanisław Pawlina, Kanclerz Diecezji Pińskiej, pracujący na Białorusi ponad 20 lat. Jesteśmy też bardzo wdzięczni wszystkim tym, których w tej krótkiej relacji wspominamy tylko z imienia. Może spotkamy się kiedyś na Białorusi albo w Nałęczowie?
GALERIA